Nie
mogę powiedzieć, żebym zawsze miała szczęście... . W szkole,
czy to podstawowej czy później, w liceum, zawsze wiadomym było, że
w dniu, w którym się urodziłam na pewno zaliczę jakąś „wpadkę”.
Czyli – dziesięć jedynek albo dwój w ciągu roku szkolnego (no,
bo przecież wakacji nie liczę), to chyba nie jest tak strasznie
dużo...?
Ponieważ
mam kłopoty ze wzrokiem, zawsze siedziałam w pierwszej ławce.
Zresztą, nigdy mi to specjalnie nie przeszkadzało. Ściągać –
nigdy nie ściągałam. Wstyd się przyznać, ale... nie potrafiłam.
To znaczy... kiedy miałam coś ukradkiem przeczytać, wspomóc się
jakąś kartką przyczepioną czy to do zegarka, czy włożoną pod
spódniczkę... ręce mi się trzęsły, pociłam się jak mysz, no,
bo to przecież skok adrenaliny... i albo źle odczytałam, pomyliłam
wzory, albo...
To
był sprawdzian z matematyki. Profesor (ten z rybimi oczami) nie miał
zwyczaju siedzieć przy swoim nauczycielskim stoliku. Często
podchodził do okna i... patrzył w dal... . Nikt nie wiedział, czy
kątem oka nie obserwuje klasy.
Ja
oczywiście siedziałam w pierwszej ławce. Zadania nie były trudne,
trzeba było podstawić odpowiednie wzory... . A mnie oczywiście ze
zdenerwowania wszystko się pomyliło. Miałam karteczkę złożoną
w harmonijkę, wsuniętą pod pasek od zegarka. Jeden koniec był
do tego paska sprytnie przyczepiony, wystarczyło tylko delikatnie
pociągnąć za drugi koniec i wszystko się rozwijało... .
Rozwijało
się owszem, przed lekcją... .
Spojrzałam
na matematyka, stał do mnie bokiem, wpatrzony w okno... . Niby w
każdej chwili mógł się odwrócić, ale... kto nie ryzykuje,
ten... .
Pociągnęłam
karteczkę... . Chyba jednak zrobiłam to nie dość delikatnie,
bo... karteczka z szelestem przedarła się na pół... .
Zobaczyłam
rybie oczy wpatrzone we mnie... .
-
Lisowska, a ty co? Ściągasz? - zagrzmiał głos matematyka.
Zamarłam...
. Poderwałam się z krzesła, zaczęłam zapamiętale drzeć
karteczkę na drobniutkie strzępki i wznosząc wzrok do góry wykrzyknęłam:
-
O tu, z sufitu... panie psorze... spadła prosto w moje ręce ta
karteczka... może kiedyś, ktoś ściągę przygotował...
zapomniał... o.... a ja mam zawsze pecha... .
Darłam
w dalszym ciągu... cała klasa leżała na swoich ławkach i wyła
ze śmiechu. Profesor popatrzył na mnie, na klasę i... odwrócił
się z powrotem do okna... tylko mu się ramiona jakoś dziwnie
trzęsły... .
Po
chwili już z kamienną miną odwrócił się do nas i powiedział:
-
Lisowska, ja ci współczuję, ty to masz pecha... naprawdę...
siadaj i pisz... . Za dziesięć minut koniec. Spieszcie się... .
Usiadłam,
ale cała tajemna wiedza matematyczna kompletnie wyparowała mi z
głowy. Dostałam dwóję piękną, czerwoną z zakrętasem.
Jeju ale się uśmiałam. :D To trzeba mieć naprawdę pecha. ;)
OdpowiedzUsuńZapraszam na candy u mnie. :)http://kolorowyswiatmarzen.blogspot.com/2013/05/konierzykowe-candy.html
OdpowiedzUsuńPrawie każdy w szkole miał przygody ze ściąganiem. Ładnie to opisałaś. Z humorem i dynamicznie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTu ladymgiełka :). Ja nie miałam takie poczucia humoru w tym momencie, bo strach mnie zżerał, ale ściągałam tylko raz i natychmiast zostałam przyłapana ;(, co zaowocowało przez trzy kolejne lata tylko tróją z biologii, bo została automatycznie zaszufladkowana. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny :)
OdpowiedzUsuń