wtorek, 30 kwietnia 2013

Zapiski kapryśnicy (cz.III)


Nie mogę powiedzieć, żebym zawsze miała szczęście... . W szkole, czy to podstawowej czy później, w liceum, zawsze wiadomym było, że w dniu, w którym się urodziłam na pewno zaliczę jakąś „wpadkę”. Czyli – dziesięć jedynek albo dwój w ciągu roku szkolnego (no, bo przecież wakacji nie liczę), to chyba nie jest tak strasznie dużo...?

Ponieważ mam kłopoty ze wzrokiem, zawsze siedziałam w pierwszej ławce. Zresztą, nigdy mi to specjalnie nie przeszkadzało. Ściągać – nigdy nie ściągałam. Wstyd się przyznać, ale... nie potrafiłam. To znaczy... kiedy miałam coś ukradkiem przeczytać, wspomóc się jakąś kartką przyczepioną czy to do zegarka, czy włożoną pod spódniczkę... ręce mi się trzęsły, pociłam się jak mysz, no, bo to przecież skok adrenaliny... i albo źle odczytałam, pomyliłam wzory, albo...

To był sprawdzian z matematyki. Profesor (ten z rybimi oczami) nie miał zwyczaju siedzieć przy swoim nauczycielskim stoliku. Często podchodził do okna i... patrzył w dal... . Nikt nie wiedział, czy kątem oka nie obserwuje klasy.
Ja oczywiście siedziałam w pierwszej ławce. Zadania nie były trudne, trzeba było podstawić odpowiednie wzory... . A mnie oczywiście ze zdenerwowania wszystko się pomyliło. Miałam karteczkę złożoną w harmonijkę, wsuniętą pod pasek od zegarka. Jeden koniec  był do tego paska sprytnie przyczepiony, wystarczyło tylko delikatnie pociągnąć za drugi koniec i wszystko się rozwijało... .

Rozwijało się owszem, przed lekcją... .

Spojrzałam na matematyka, stał do mnie bokiem, wpatrzony w okno... . Niby w każdej chwili mógł się odwrócić, ale... kto nie ryzykuje, ten... .

Pociągnęłam karteczkę... . Chyba jednak zrobiłam to nie dość delikatnie, bo... karteczka z szelestem przedarła się na pół... .

Zobaczyłam rybie oczy wpatrzone we mnie... .
- Lisowska, a ty co? Ściągasz? - zagrzmiał głos matematyka.
Zamarłam... . Poderwałam się z krzesła, zaczęłam zapamiętale drzeć karteczkę na drobniutkie strzępki i wznosząc wzrok do góry wykrzyknęłam:
- O tu, z sufitu... panie psorze... spadła prosto w moje ręce ta karteczka... może kiedyś, ktoś ściągę przygotował... zapomniał... o.... a ja mam zawsze pecha... .

Darłam w dalszym ciągu... cała klasa leżała na swoich ławkach i wyła ze śmiechu. Profesor popatrzył na mnie, na klasę i... odwrócił się z powrotem do okna... tylko mu się ramiona jakoś dziwnie trzęsły... .

Po chwili już z kamienną miną odwrócił się do nas i powiedział:
- Lisowska, ja ci współczuję, ty to masz pecha... naprawdę... siadaj i pisz... . Za dziesięć minut koniec. Spieszcie się... .

Usiadłam, ale cała tajemna wiedza matematyczna kompletnie wyparowała mi z głowy. Dostałam dwóję piękną, czerwoną z zakrętasem.


4 komentarze:

  1. Jeju ale się uśmiałam. :D To trzeba mieć naprawdę pecha. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapraszam na candy u mnie. :)http://kolorowyswiatmarzen.blogspot.com/2013/05/konierzykowe-candy.html

    OdpowiedzUsuń
  3. Prawie każdy w szkole miał przygody ze ściąganiem. Ładnie to opisałaś. Z humorem i dynamicznie. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Tu ladymgiełka :). Ja nie miałam takie poczucia humoru w tym momencie, bo strach mnie zżerał, ale ściągałam tylko raz i natychmiast zostałam przyłapana ;(, co zaowocowało przez trzy kolejne lata tylko tróją z biologii, bo została automatycznie zaszufladkowana. Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za odwiedziny :)

    OdpowiedzUsuń

Komentuj, ale nie obrażaj :-)