Skłamałabym,
gdybym powiedziała, że do szkoły miałam „pod górkę”. Szkoła
podstawowa była „tuż, za rogiem”. Z domu wychodziłam za
dziesięć ósma i spokojnym, spacerowym krokiem zdążałam do
szatni i majestatycznym krokiem wchodziłam do klasy jeszcze przed
dzwonkiem.
Tarcza
była obowiązkowa. I musiała być przyszyta. Nie umocowana na
agrafkę albo na gumkę. Przyszyta. W drzwiach do szkoły stali
dyżurni – lizusy, ze starszych klas, najczęściej z siódmej albo
ósmej, którzy albo chcieli się przypodobać wychowawcy lub
dyrektorce, albo chcieli poprawić sobie ocenę ze sprawowania.
Nigdy, przenigdy nie stałam „na bramce”. Wstyd. Pfuj.
Tak,
jak w liceum zawsze siedziałam w pierwszych rzędach, tak w
podstawówce zawsze na końcu. Nie wiem, dlaczego. Zresztą, jeśli
chodzi o szkołę podstawową, to nigdy nie siadaliśmy tam, gdzie
chcieliśmy... . To wychowawczyni nas rozsadzała. No jasne. Ja
najchętniej siedziałabym albo z Kaśką, moją naj, naj, najlepszą
przyjaciółką (do dzisiaj się przyjaźnimy) albo z Gosią – też
przyjaciółką, ale taką już trochę mniej. Ale Gośka dobrze się
uczyła i dawała ściągać... . Bo inne koleżanki nie.
Oj,
czasami zdarzało mi się, że nie zdążyłam odrobić wszystkich
lekcji. Naprawdę nie zdążyłam. Przecież ja miała jeszcze
zajęcia pozalekcyjne. Lekcje angielskiego, muzyki, basen. To
wszystko zajmowało mi czas. A do tego jeszcze byłam przecież w
harcerstwie.
Harcerstwo...
. Dostaliście kiedyś pasem po pupie od rodziców? Ja dwa razy... .
Ale zapamiętam to chyba do końca życia. Jeden raz to właśnie
przez harcerstwo. Naprawdę... .
Zbiórki
harcerskie były raz czy dwa razy w tygodniu. Oprócz zabawnej
musztry, na której każdy z nas musiał takową przeprowadzić i
wiadomo było, że jak ja zaczynam ją przeprowadzać, to będzie się
ta zabawa ciągnęła w nieskończoność, były różne dyskusje na
temat tego, co będziemy robić na następnych zbiórkach... .
Musztra w moim wykonaniu była dlatego taka długa, ponieważ nie
potrafiłam (z nerwów) powiedzieć formułki przy meldowaniu o
stanie drużyny. Za każdym razem były jakieś pomyłki... . I
ciągle „ - Wróć”.
I
znowu: baczność, spocznij, kolejno odlicz... . Zamiast „druhu
drużynowy” - „zuchu drużynowy”... Wszyscy w śmiech, ja
niemalże w płacz, druh drużynowy – czyli nasza wychowawczyni –
z kamienną miną - „-Wróć”... i tak bez końca... . Katorga.
A
po zbiórce, któregoś pięknego, majowego wieczoru, ktoś wpadł na
pomysł, żebyśmy zabawili się w chowanego. Gdzie? Na wewnętrznym
podwórzu kamienicy, która była nieopodal szkoły. Świetny pomysł.
Do tego jeszcze, aby dziewczynki nie bały się ciemności (bo
podwórze było gęsto obsadzone krzaczorami różnymi, jednak
oświetlenia tam nie było), każdej będzie towarzyszył młodzian.
Dostałam przydziałowego Marcinka, chłopca o głowę niższego ode
mnie, grubiutkiego, acz sympatycznego. I schowaliśmy się. Oprócz
trzymania za rękę o niczym innym nie było mowy, bo gdzie ja,
panienka z dobrego domu miałabym się obściskiwać z jakimś gachem
na podwórzu... . Ale... zagadaliśmy się... . Kiedy spojrzałam na
zegarek – zamarłam. W domu miałam być... dwie godziny temu... .
Marcinek
dzielnie zaproponował mi, że odprowadzi mnie pod samą klatkę
schodową. Kiedy dobiegaliśmy do naszej kamienicy, w drzwiach
pojawili się moi oboje rodzice – mama z fryzurą niedbałą
(czyżby już rwała sobie włosy z głowy?) i tato, jakby z nieco
przerzedzoną łysiną (czy on też...?). Marcinek grzecznie
powiedział „dobry wieczór”, szurnął nóżką i... już go nie
było.
Zdrajca.
Zostawił mnie samą... .
W
domu musiałam zdjąć ten skórzany, gruby, harcerski pas... .
Dostałam po dupsku. Dzielna byłam, nie krzyczałam, nie wyrywałam
się. Zasłużyłam. Bolało. Ale nie pupa... . Bolało serce, że
Oni tak się martwili, a ja... rozmawiałam z Marcinkiem o ostatnim
odcinku „Bonanzy”... .